Drogi Przyjacielu!
Jak napisałem poprzednio, przez lata, niemal codziennie wymienialiśmy poglądy, pisząc do siebie listy, w formie wiadomości elektronicznych. Ciebie już nie ma, a potrzeba pozostała. Nadal będę pisał „Listy do wiadomości Przyjaciela”, adresowane do konkretnych lub wirtualnych odbiorców,. Na mojej stronie publikuję cykl myśli, przedstawionych w formie takich właśnie listów. Dziś udostępniam drugi z nich.
PT Adresacie!
Pięćdziesiąt lat przepracowałem na Uniwersytecie. W swoim czasie była to „czerwona Politechnika”, jak ją ochrzciła nie bez dumy ówczesna władza, potem przez niemal dwie dekady cieszyliśmy się normalnością. Osobiście dobrze się z tym i w tym czułem. Ale niestety zmieniło się. Ostatnia dekada to już zupełnie inna sytuacja. To skłoniło mnie do zastanowienia się ogólnie nad sprawami zasadniczymi.
To jest oczywiście problem zasadniczy. Czym jest Uniwersytet? Czy to świątynia, w której hołduje się prawdzie i dąży się do jej poznania, czy wręcz przeciwnie, jest to fabryka z fabrycznym sklepem, w której handluje się wiedzą, a tylko niekiedy chałupniczymi sposobami coś się dorabia, jak zgubione klucze, by sprostać rynkowym wymogom. W ostatnich latach próbowano zrównać cele Uniwersytetu z kopalnią, w której wydobywa się surowce i z fabryką, w której się je przetwarza. Ktoś nawet wymyślił, że to Uniwersytet przedsiębiorczy. No i pojawił się ten zasadniczy problem, co my tu robimy. Jak w fabryce stworzono wiele systemów zarządzania. Najważniejszą stała się efektywność ekonomiczna, wskaźniki, sprawności, niby jakość, punkty.. Biurokracja!
Ale gdzieś zgubiła się prawda. Prawda, którą każdy z pracowników naukowych miał odkrywać w swojej specjalności, a potem ją publikować i głosić ją swoim studentom. Wydaje się, że na to już nie starcza energii i czasu. Skoro wymaga się osiągania takich właśnie wskaźników nie ma już też energii i czasu na etyczne zachowania i zwykłą ludzką przyzwoitość. I jakby zapomniano o tym, co mawiał Prof. Władysław Bartoszewski: „Warto być przyzwoitym, choć to się nie opłaci; opłaci się być nieprzyzwoitym, choć nie warto”. Uważam, że ani Uniwersytet nie jest fabryką, ani Wydział nie jest sklepem.
Wróćmy więc do spraw zasadniczych. Podstawowym zagadnieniem jest wolność, czyli brak przymusu i możliwość swobodnych wyborów spośród wszystkich dostępnych opcji, gdy człowiek kieruje się wyłącznie swoją własną wolą. Najogólniej wolność może oznaczać brak osobistego zniewolenia, brak ograniczeń ze strony władz i innych jednostek, zwyczajów społecznych oraz warunków naturalnych. Człowiek nie może się też bać tego, co i jak robi. Jako „wolność akademicką” uznano „możliwość współistnienia różnych form wiedzy i różnych form prawdy (…)”. „Pojęcie wolności akademickiej znajduje się w sercu politycznej i akademickiej walki o przyszłość Uniwersytetu. (…). Stanowi ona pojęcie fundamentalne, uprawomocniające całe przedsięwzięcie” (L. Menand). Za podstawę w tym zakresie uważa się dziś „Statement on Principles on Academic Freedom and Tenure” wydane w roku 1940 przez The American Association of University Professors. „Głównym celem wolności akademickiej jest zapobieżenie możliwości zwolnienia z pracy nauczycieli i badaczy akademickich z powodu treści ich wykładów bądź treści ich tekstów [nawet], w przypadku jeśli administratorzy instytucji, w których pracują, względnie grupy osób znajdujące się poza tą instytucją uważają te treści za niemożliwe do zaakceptowania” (R. T. de George). Wolność akademicka jest formą „obrony społeczności uniwersyteckiej” (T.L. Haskell) m.in. przed „niekompetentną zewnętrzną władzą” (R. Dworkin). Wolność akademicka, jak każda wolność, nie jest dana raz na zawsze. Trzeba o nią zabiegać, a jeżeli się nie da, to nawet walczyć.
Pamiętajmy o tradycji. Niemal na całym Świecie wdrożono klasyczną ideę nowoczesnego Uniwersytetu zaproponowaną onegdaj przez W. von Humboldta. Oparta jest ona na trzech fundamentalnych zasadach - „jedności wiedzy”, „jedności badań i kształcenia” oraz „jedności profesorów i studentów”. Przy tym „bycie człowiekiem Uniwersytetu nie jest po prostu zawodem, jest także powołaniem, powołaniem do zdobywania prawdy, ale i do jej obrony; zadanie to wymaga od człowieka Uniwersytetu łączenia kultury intelektualnej z kulturą moralną” (W. von Humboldt). Ten model Uniwersytetu zawiera kompromis między teorią i praktyką, a także autonomią oraz odpowiedzialnością wobec państwa i społeczeństwa.
„Autonomię Uniwersytetu” pojmowano jako niezależność pracowników naukowych i studentów od polityków i innych grup nacisku, które oczekują od Uniwersytetu, aby był wyłącznie szkołą zawodową, przygotowującą do pracy specjalistów w określonych dziedzinach, z pominięciem jakichkolwiek badań bezstronnie wykonywanych przez wykładowców i studentów, o wynikach zgodnych ze stanem faktycznym. Uniwersytet powinien jednak kształcić i szeroko rozwijać intelektualnie swych studentów i pracowników oraz umożliwiać im dochodzenie do prawdy i jej głoszenie. „To właśnie autonomia Uniwersytetu (…) we właściwy sposób zdeterminowała to, czym Uniwersytet jest dzisiaj (…) i powinna zdeterminować to, czym będzie w przyszłości. Ci, którzy są na zewnątrz Uniwersytetu – społeczeństwo, prawnicy, zarządy (…) nie mają (…) epistemicznego (poznawczego) autorytetu, który może stanowić podstawę projektowania Uniwersytetu” (R. T. de George).
A co się dzieje w tym ostatnim dziesięcioleciu w Polsce. Umacnia się do absurdu władza zarządców uniwersyteckich na uczelniach i wydziałach, a zasadą staje się niedemokratyczne zarzadzanie siłowe i przez strach, z pomijaniem autonomicznych zdań poszczególnych pracowników, a także z brakiem poszanowania opinii i osiągnięć poszczególnych osób. Brak szacunku dla Autorytetów. Jednostki zbyt niezależne w opinii zarządców są po prostu eliminowane ze społeczności akademickich. Szkoda, że na Uniwersytetach zabraknie najlepszych. To choroba, która drąży środowiska uniwersyteckie, jak rak organizm ludzki. Nosi znamiona i wszelkie symptomy instytucjonalnego wystąpienia przeciwko wolności akademickiej i powiększających się rozwarstwień pomiędzy społecznościami akademickimi a lokalnymi zarządcami uniwersyteckimi. Kiedyś zarządca akademicki był „Primus inter Pares” i będąc jednym z nich, pozostawał w służbie Społeczności Akademickiej. A teraz? Jest pracodawcą, bardzo często przekonanym o swojej wyjątkowej misji, o swoich niezwykłych predyspozycjach i niezwykle szerokiej wiedzy i niezwykłych talentach i o zjawiskowości zarządczej, usytuowanym hierarchicznie znacznie powyżej wszystkich pozostałych. Pan i władca. I oczywiście musi się to skończyć prędzej czy później, jak stało się żonie rybaka w słynnej bajce A.S. Puszkina „Złota rybka”. On wróci do koryta, a wszyscy stracą szanse, możliwości i czas, nie mówiąc o zdrowiu i pieniądzach. Bo oczywiście głupota zawsze ma swoją cenę.
Często zarządcy akademiccy powołują się na autonomię uczelnianą. Mylą ją jednak chętnie z woluntaryzmem i sobiepaństwem oraz pełną anarchią. Wydaje im się, że mają prawo czynić, co im tylko się podoba. Zatrudniać, zwalniać, awansować, degradować, przesuwać, reorganizować, stanowić, anulować… Nawet prawo przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. I to nie dlatego, że realizują mądry długofalowy plan strategiczny. Nie!. Mogą, więc robią. Przecież mają autonomię i nikt nie może im nawet podskoczyć. I do czego to prowadzi? Pytanie retoryczne. Gdy to mądry plan, realizuje się postęp i rozwój. Gdy to ruchy Browna, to destrukcja, poruta i degradacja całego środowiska. Autonomia akademicka dotyczy Społeczności Akademickich jako całości, a nie zarządców akademickich, jak im się wydaje. A studenci? Studenci mają nogi. Gdy to zauważą, pójdą studiować gdzieś indziej, a nawet za granicę, póki jesteśmy członkami Unii Europejskiej. Sorbona, Bolonia, Oxford… A dlaczego nie?
Przerażająca jest też szalejąca biurokracja. Nie chodzi o krytykę świadomego zarządzania, lecz o preteksty do realizowania nacisków przez lokalnych zarządców uczelnianych. Systemy, tabelki, sprawozdania, podpisy, akceptacje, komputerowe, papierowe, listy, podpisy, elektroniczne lub faktyczne, oświadczenia, zaświadczenia, zarządzenia, kontrole, audyty, zebrania, spotkania i co tam jeszcze… Masa czasu i pracy. To pretekst, aby zniewolić wszystkich, stwarzając wrażenie, że to obiektywne uwarunkowania. I to jak z tymi pustymi taczkami, z którymi robotnik pędzi i w locie wyjaśnia dyrektorowi, że tyle roboty, że nie ma czasu załadować. W tym wszystkim i punktach gubi się cel. Po co ta wolność akademicka, po co autonomia, co to jest etyka i gdzie tu w ogóle jest nauka.
No właśnie. Gdzie tu jest nauka? I kto tu jest naukowcem? On nam zaczyna przeszkadzać. Wyrzućmy go z pracy i nie będzie kłopotów. Nikt nie będzie zadawał głupich pytań i przeszkadzał nam w sprawnym procesie sprawowania funkcji zarządczych. Czym? To właściwie nie ma już znaczenia. A może jednak jest, albo przynajmniej powinno być inaczej. Niektórzy naiwniacy pomimo tego wszystkiego, wciśnięci między etykę i przepisy prawa, na platformie wolności akademickiej, autonomii, anarchii i biurokracji, naciskani z różnych stron, robią co nakazywał wieszcz W.M. Młynarski „Róbmy swoje, póki jeszcze ciut się chce! (…) Niejedną jeszcze paranoję, przetrzymać przyjdzie – robiąc swoje!”. I przetrwają tylko Ci. I tylko dzięki nim przetrwa Nauka i Uniwersytet. Zanim albo mimo tego, że ich powyrzucają. Bowiem „Uniwersytet istnieje, bo umie się odtwarzać w kolejnych pokoleniach, odwołując się do tradycji.” (J. M. Brzeziński).
To brzmi optymistycznie. Chociaż… „Dawne życie poszło w dal (…), tylko koni, tylko koni żal.” (A. Osiecka). Żal, bo kiedyś na Uniwersytecie też było normalnie. Może kiedyś znowu będzie? A może nie wszędzie tak jest? A może nie zawsze?
Pozdrawiam Cię więc i jak zwykle posyłam obrazki – tym razem oktaedr wolności i autonomii akademickiej. Uczony znajduje się wewnątrz oktaedru jak atom międzywęzłowy w luce oktaedrycznej sieci krystalograficznej A1 lub A2 np. żelaza. A drugi to reprodukcja drugiego z serii obrazów Livsfrisen norweskiego malarza Edvarda Muncha z muzeum Jego imienia w Oslo zatytułowany Krzyk z podtytułem Strach z 1910 roku. Krzyczmy! Może jeszcze nie jest za późno.
I napiszę coś następnym razem.
lad